piątek, 7 sierpnia 2009

Z dziennika pokladowego



Piątek 24 lipca 2009

Dzisiejszej nocy przecisnęliśmy się przez wąskie gardło Giblartaru i wypłynęliśmy na szerokiego przestwór Oceanu. Podążamy w kierunku Zielonego Przylądka, gdzie w stolicy Senegalu, Dakarze przycumujemy w poniedziałkowy ranek. Niestety chodzą wieści, że w tym porcie wyjść nie ma, więc nie mamy co liczyć na jakieś wycieczki. Buuuuuu....
Sobota 25 lipca 2009
Wczesnym rankiem Kasia zbudziła mnie z błogiego snu i przejętym głosem zakomunikowała, że statkiem buja. Była lekko przerażona i domagała się od Odysa zapewnień, że statek się nie przewróci. Zabawne.
Faktycznie lekko kołysało, ale żeby od razu taki alarm podnosić. Przecież przeżyłyśmy już nie takie tam bujania, a porządne sztormy –chociażby w ostatnim rejsie w styczniu tego roku.
To dopiero były przechyły. Na koi nie można było się utrzymać, ciężkie fotele tańczyły po kabinie, wytłukły się nam prawie wszystkie naczynia (w porę niezabezpieczone). Chodziliśmy z trudem, obijając się o ściany, a schody były dopiero ciekawym doświadczeniem. Okazało się, że można z niebywałą lekkością wzlatywać wchodząc do góry po schodach, a schodząc w dół mozolnie pokonywac każdy stopień. A już prawdziwą atrakcją było spożywanie posiłków. Krzesła w mesie przymocowane łańcuchami do podłogi nie gwarantowały wcale stabilności. Talerze trzeba było mocno trzymać w dłoni i umiejętnie nimi żonglować żeby posiłek nie sfrunął. Amatorów zup oczywiście nie było, chociaż ja podejmowałam próby ;)
Widoki za bulajami mroziły krew w żyłach. Przy kolejnych mocniejszych przechyłach wydawało się, że tym razem to już na pewno parę rozchwianych kontenerów wyczepi się i wpadnie w wspienione fale. A do tego zewsząt dochodziły potworne skrzypienia, jakbyśmy byli na jakiejś starej drewnianej łajbie a nie nowoczesnym statku. I przyznam, że były chwile, że naprawdę trzęsłyśmy z Kasią porciętami, szczególnie kiedy miało się wrażenie, że statek zatrzymał się denerwująco długo w przechyle i chyba nie da rady się podnieść –adrenalina wtedy naprawdę nieźle buzowała.... ale ogólnie chichrałyśmy się dodając sobie animuszu.
To była jazda!... a dzisiaj?, to zaledwie czułe kołysanie, ale jakby nie było pierwsze w tym rejsie. A wiadomo, do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić ;)
Wieczorem bujanie się nasiliło ale ten fakt nie przeszkodził w zaplanowanym wcześniej grillowaniu na rufie.
Widok upieczonego w całości prosiaka odebrał mi apetyt nawet na drobiazgi z rusztu.


Zadowoliłam się pieczywem czosnkowym i asortymentem z lodowej beczki ;)


... a większość czasu spędziłyśmy z Kasią (przewieszone przez burtę) zachwycając się spektaklem, jaki przygotowała nam natura. Wśród ochów,achów a czasami i pisków śledziłyśmy dialog wiatru z falami.









Niedziela 26 lipca 2009
Dzisiejsza niedziela zapowiadała się leniwie i sennie. Z calą pewnoscią sprzyjała ku temu pogoda. Pochmurne niebo, a do tego ocean spowity mgiełką. To pierwszy dzień bez słońca. Jakoś nic się nie chciało oprócz spania. Po przesunięciu zegarów o kolejną godzinę do tylu trudno załapać normalny rytm dnia. Po śniadaniu chciałam wyszywać, ale zasnęłam z igłą w ręku. Kawa nie pomogła. Po obiedzie scenariusz się powtórzył i pewnie spałabym do kolacji gdyby do kabiny nie wpadł Odys z krótkim hasłem –delfiny! Zerwałam się na równe nogi i w tri miga z aparatem zjawiłam się na mostku. Rzeczwiście w okolicach dziobu, raz po raz jakiś delfin wyskakiwał z wody i z wielką gracją, łukiem w mgnieniu oka dawał nura. Niestety, złapać akrobatę w obiektyw okazało się nie lada wyczynem, szczególnie, że odległość była znaczna. W końcu mostek jest na wysokości 8-mego piętra od pokładu, a od tafli wody jeszcze ze dwa dodatkowe, i przy tym trzeba mieć na względzie, że dziób oddalony jest od nadbudówki ponad 200m. W sumie albo nie zdążyłam złapać delikwenta, albo zdjęcia wychodziły ruszone, buuu....
Po emocjonującym polowaniu wróciłam do kabiny jedynie z takim trofeum :/



...a że nie zaspokojone zostały nasze mysliwskie zapędy, więc pomaszerowałyśmy z Kaśką na dziób. Niestety delfiny już się nie pokazały. Na otarcie łez „złowiłam” parę rybek latających. Ich łapanie w obiektyw również jest emocjonującym zajęciem. Skubane są zdecydowanie bezdusznymi istotami. Człowiek przemierzył tyle tysięcy kilometrów i trudów podróży a one nawet przez dłuższą chwilkę pozować nie chcą. W nosie mają sławę.
Fotki mocno takie sobie, przez kiepską, pochmurną pogodę.

Cóż, Ocean dzisiaj nam nie darzył. ...ale i na tym polega jego urok i wielkość. Jest kapryśny i czasem w dziwny sposób strzeże swoich fascynujących skarbów.




 
Poniedziałek 27 lipca 2009
I dobiliśmy do wybrzeży Zielonego Przylądka.
Wchodząc do portu w Dakarze mijaliśmy niewielką wyspę Goree.



Była ona od XVI do XIX wieku największym ośrodkiem handlu niewolnikami na wybrzeżu Afryki. To tu ich przywożono z głębi lądu, więziono, sprzedawano, a nastepnie ładowano na statki i wysyłano przez Atlantyk do krajów „Nowego Świata”.
Jest wpisana na listę dziedzitwa UNESCO i nadal stanowi symbol wyzysku człowieka.
Aż trudno sobie wyobrazić bezmiar nieszczęść ludzkich z jednej strony i okrucieństwa człowieka z drugiej, jakich świadkiem była ta wyspa przez 4 stulecia.


Przed samym wejsciem do portu pląsały nam pod burtą klimatyczne łódeczki miejscowych rybaków.




Rzuciliśmy cumy, a ja mocniej zacisnęłam kciuki przed wejściem agenta na burtę. Bo jedynie on mógł poprawić mi nastrój ułatwiając (pomimo zakazu) opuszczenie statku i zaliczenie jakiejś małej wycieczki po tym egzotycznym lądzie. Od kilku dni moją głowę zaprzątała wyprawa nad jezioro Retba. Postanowiłam poświęcić możliwość zwiedzenia Dakaru, żeby tylko dotrzeć do do tego różowego jeziora. Podobno to prawdziwa perełka. Jego wody mają właśnie różowy odcień a główną ciekawostką jest jego wysokie zasolenie –ok 38% (podobne do Morza Martwego) Do dzisiaj okoliczni Senegalczycy zarabiają na życie pozyskując z niego sól sposobem przekazywanym z pokolenia na pokolenie.
Moje kciuki okazały się skuteczne ...ale tylko połowicznie. Agent zabrał nas na wycieczkę...ale po Dakarze. Twierdził, że nad różowe jezioro jest 70km (chyba coś kręcił, bo ja miałam informacje, że zaledwie klkanaście) a na dodatek on nie może tam jechać, buuuuu!!!
Cóż, musiałam szybko zapomnieć o swoich kaprysach i przestawić się na zwiedzanie stolicy Senegalu... czego również nie żałuję :)
Dakar to miasto wielkich kontrastów. Jak przystało na stolicę i największe miasto (żyje tu 50% ludności miejskiej ) może się pochwalić okazałymi budowlami ambasad, urzędów, banków i drogimi sklepami.
Przez chwilę trzymałyśmy wartę przed Pałacem Prezydenckim


Ogród przypałacowy robi wrażenie


Wielki Meczet, podobny do słynnego meczetu z Casablanki, jest najważniejszą świątynią w kraju


...jednak na kazdym kroku spotyka się dowody biedy i wciąż jeszcze zacofanie tego regionu.





Dobrobyt strzegą grube mury.





Nędza nie ma nic do ukrycia...




Mój wzrok magnetyzowały stroje, dla nas Europejczyków, bardzo egzotyczne.




Na koniec wycieczki odsapnęliśmy w bardzo urokliwym zakątku




No ładnie ... zapomniałabym o najcenniejszym zdjęciu Kasi –pod baobabem :)



Następnego dnia, bladym świtem żegnaliśmy Afrykę... obierając kurs na Brazylię
Przed nami 6 dni przemierzania Atlantyku, a potem kolejne porty. Dla mnie najważniejszy to Santos(...) już przebieram nogami i znowu zaciskam kciuki z kolejną intencją ;)
Tym razem musi się udać! –spotkanie z moją serdeczną, choć na razie wciąż wirtualną koleżanką J
A żeby nie było, że cały ten czas tylko się obijałam, pokażę moje wypocinki statkowe.
Po opuszczeniu Europy zabrałam się ostro za wyszywanie. Wyszywałam sobie ... a właściwie to nie sobie ;) ...więc póki co uchylę tylko rąbka niespodzianki

Oprócz krzyżyków postanowiłam spróbować swoich sił w hafcie richelieu. Rzuciłam się od razu na głęboką wodę (wszak taki jest Ocean –hihi) i wyszywam serwetę.


Jeszcze daleko do końca, ale moja natura, w gorącej wodzie kąpana kazała mi już powycinać ażury tu i ówdzie, gdzie się dało.
Trochę jest to dla mnie jazda bez trzymanki, bo do końca nie wiem czy wszystko robię jak trzeba .... ale takie są skutki mojego błogiego dzieciństwa, kiedy to migałam się od wszelakiej pracy jak się dało ;) o czym może kiedyś jeszcze napiszę, bo teraz juz nie mam sumienia dłużej Was zamęczać ... chyba i tak zdrowo przesadziłam ...upssss!
Tymczasem pozdrawiam Wszyskich bardzo serdecznie i bardzo dziękuję za komentarze do poprzednich moich wojażowych wpisów (otrzymuję je na bieżąco poprzez moją kochaną siostrzyczkę-dzięki Ter). Skąpy czas w kafejkach (na który mnie stać z racji krótkich postojów w portach) nie pozwala mi się do nich na razie odnosić...ale to one właśnie mobilizują mnie do kolejnych relacji i poszukiwań kolejnych kafejek... ;) Jeszcze raz więc pięknie Wam dziękuję.
-Penelopa przemierzająca morza oceany ... ze swym Odysem ;)



2 komentarze:

  1. .....właściwie to możesz już odkryć całą niespodziankę a ja zabieram się za dokończenie ramki, która jest wręcz stworzona do tego co zrobiłaś....tym razem będzie to niespodzianka dla Ciebie!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zamęczaj nas proszę jak najczęściej
    swymi opowieściami.Bardzo lubimy
    je czytać(towarzyszy mi przy tym moja rodzinka).Z niecierpliwością czekamy na dalsze relacje.Jeżeli tak wyglądają Twoje początki(mam na
    myśli haft richelieu)to rzucaj się
    zawsze na jak najgłębszą wodę.
    Serdecznie pozdrawiam:)))

    OdpowiedzUsuń